Czas świąteczno-noworoczny bywa porą postanowień: schudnę, dokończę, rzucę… Co tam kogo w duszy uwiera. Proponuję dołożyć jeszcze jedno: będę mieć i pielęgnować swoją potrzebę bzdury! To pozwoli przetrwać w rutynie codzienności.
W ostatnich miesiącach, niepokojąco często, w rozmowach z bardzo różnymi ludźmi, słyszałem o dotykającym ich życiowym (bo nie tylko zawodowym) wypaleniu. Wspólny mianownik był mniej-więcej taki: nawet coś, co jest ciekawe, lub wręcz ekscytujące za pierwszym razem, powtarzane w tym samym kształcie za setnym – staje się procedurą (szeroko rozumianą), którą trzeba jeszcze raz poprawnie powtórzyć. W końcu człowiek czuje się, jak wiewiórka biegająca w kole, lub Chaplin przy taśmie produkcyjnej, w „Dzisiejszych czasach”. Stąd biorą się wypaleni artyści, zrutynizowani lekarze, ale przede wszystkim – duża grupa pacjentów, szukających pomocy z powodu dolegliwości dotyczących nie duszy, lecz ciała. Bo poczucie monotonii zbyt łatwo prowadzi do beznadziei, do utraty czegoś, co Anglosasi nazywają „poczuciem kierunku”. Konsekwencją jest przewlekły stres, a niejednokrotnie – depresja. Jedno i drugie zaś może powodować (i zazwyczaj powoduje) konkretne dolegliwości. Na początku są to zmiany czynnościowe, które ustępują po usunięciu przyczyny. Później długotrwały stres, lub depresja powodują trwałe uszkodzenie struktury narządów.
Co zrobić, żeby nie dać się zniszczyć monotonii? Nie zaprzestaniemy przecież większości składających się na nią czynności, bo trzeba pracować, robić zakupy, et cetera. Cóż zatem mamy począć, żeby nie dać się stłamsić? Oszaleć! W pewnym sensie oczywiście. Odnaleźć w sobie zamiłowanie do bzdury. Dokładniej – do konstruktywnej bzdury. Zabrać się za rzeczy nie przynoszące żadnych wymiernych korzyści, za to sprawiające przyjemność. Najlepiej takie, które już dawno chcieliśmy robić, ale życie potoczyło się inaczej. Zacznijcie tańczyć, nauczcie się grać na instrumencie (polecam bluesa, bo prosty formalnie), rozpocznijcie wyprawy rowerowe, albo autokarowe, malujcie, fotografujcie, wróćcie znowu na bieszczadzkie wędrówki. Każdy z tych przykładów wziąłem z kręgu swoich przyjaciół. Każda z tych osób wydaje się radzić sobie nieźle z monotonią dnia codziennego, ciesząc się przy tym niezłym zdrowiem. Że to nienaukowe, co piszę? Cóż, medycyna wciąż uwzględnia wiele elementów nie poddających się kwantyfikacji. Na przykład – zdrowy rozsądek i niezaprzeczalną potrzebę radości życia.
Życzę Państwu w Nowym Roku, byście znaleźli i pielęgnowali (lub tylko pielęgnowali, jeżeli znaleźliście już przedtem) swoją potrzebę bzdury.
Dziękuję bardzo Kierownictwu Polityki za umożliwienie mi prowadzenia tego bloga, a Państwu, że chcecie go czytać i komentować. Wyrazy wielkiej wdzięczności pozwalam sobie przekazać Pani Redaktor Joannie Solskiej i Panu Redaktorowi Piotrowi Stasiakowi, za bezcenne wskazówki, bom przecież kompletny ignorant dziennikarski i blogowy. Od 24 maja, kiedy to ukazał się pierwszy wpis, do dzisiejszego wieczora odwiedziło to miejsce 14 753 osoby, serdecznie dziękuję tym, którzy wracają, bo im się spodobało – jest to dla mnie zaszczyt. Szczególnie dziękuję osobom, które zechciały komentować moje wpisy. Stworzyliście Państwo ewenement w polskim Internecie – miejsce, gdzie dyskutuje się zaciekle, ale zachowując cywilizowane zasady. Przyjmijcie proszę wyrazy mojej głębokiej wdzięczności i szacunku. Ponadto – podczas swoich wykładów, dotyczących niektórych problemów diagnostyki, regularnie pozwalam sobie cytować znakomity komentarz Pana Nikodema, ilustrujący manowce, na które prowadzi brak uwzględniania zdroworozsądkowego prawdopodobieństwa w rozumowaniu lekarskim:
Jasne, że starą zasadą jest: „Gdy słyszysz głos kopyt, najpierw pomyśl o koniu, a nie o zebrze”. Tymczasem nieraz Hause rozpoczynał diagnostykę od wyeliminowania strusia na koturnach.
Cytuję również wstrząsającą historię awarii samochodu Pani Marit – jako przykład pułapek przy odnajdywaniu związków przyczynowo-skutkowych.
Życzę Państwu pomyślnego roku!
29 stycznia 2012