Najprostsze metody dbania o zdrowie bywają nie mniej skuteczne od wyrafinowanych technologii medycznych. A jakże od nich przyjemniejsze.
19 stycznia mieliśmy „Blue Monday”, czyli najbardziej depresyjny dzień w roku. Cliff Arnal – podaję za Wikipedią – wyliczył, że właśnie w ostatni poniedziałek ostatniego pełnego tygodnia stycznia najbardziej dotkliwie odczuwamy sumę niekorzystnych czynników meteorologicznych (niedobór światła słonecznego), psychologicznych (świadomość niedotrzymanych postanowień noworocznych) i ekonomicznych (termin płatności kredytów na zakupy świąteczne). Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ścisłe wyznaczenie „Blue Monday” to zabieg bardziej naukawy niż naukowy, ale niektóre elementy uwzględniane w tym procesie mogą być dla nas rzeczywistym kłopotem. Ich waga jest jednak mocno zróżnicowana, bo dwa z nich nie są nieuniknione.
Pozwoliłem sobie postulować już poprzednio, żeby nie podejmować postanowień noworocznych i zastąpić je przemyśleniami noworocznymi. Mam nadzieję, że przynajmniej większość z Państwa nie zdecydowała się wziąć ryzykownego kredytu na zakupy świąteczne. Czyli – zapomnijmy o postanowieniach noworocznych (zamieńmy je co najwyżej na mniej stanowcze zamierzenia), a kredytów nie braliśmy, a jeśli braliśmy, to takie, żeby móc je spłacić. Dwie składowe problemu mamy zatem „z głowy”. Z trzecią nie będzie tak łatwo, a w dodatku będzie odczuwalna nie przez jeden poniedziałek, lecz przez miesiące.
Nie tylko mała ilość światła słonecznego, ale sama długość dnia oraz temperatury dobowe zdecydowanie wpływają na nasz sposób życia w ciągu tych kilku miesięcy. Z naturalnych przyczyn ograniczona jest aktywność fizyczna na świeżym powietrzu, tak ważna dla zdrowia – również psychicznego. Mniej wysiłku to mniej wydzielanych endorfin, czyli gorszy nastrój.
Co więcej – do zimowego braku koncentracji i skłonności do obniżonego nastroju przyczynia się, być może, jeszcze jeden mechanizm, będący swego rodzaju reliktem naszego rozwoju gatunkowego i cywilizacyjnego. Nie jest on, siłą rzeczy, udokumentowany, ale słyszałem o nim z więcej niż jednego specjalistycznego źródła, więc coś w nim musi być. Dr Michał Skalski, psychiatra z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, specjalista od zaburzeń snu, opisał mi go, a ja spróbuję mniej więcej powtórzyć.
Kiedy nasz gatunek rozwijał się w naszej strefie geograficznej (i – oczywiście – tych jeszcze bliżej Bieguna Północnego), zimowe warunki utrudniały nie tylko zdobywanie pożywienia, ale przetrwanie w ogóle. Oczywiste w takich warunkach stawało się zmniejszenie aktywności, by przetrwać niekorzystny czas. Człowiek nie zapadał w sen zimowy, ale też nie było dużych wędrówek czy dalekich polowań. Istotą było, by przetrwać, co oznaczało istotne zwolnienie tempa życia. Gdzieś na północy Eskimos przytulał się w igloo do swojej Eskimoski, a nieco bardziej na południe zmieniały się tylko miejsca przytulania…
Po latach nasza cywilizacja uniezależniła się w dużym stopniu od warunków meteorologicznych. Bezpieczeństwo termiczne i zdobycie żywności nie stanowi już dla ogromnej większości mieszkańców naszej strefy problemu na miarę przetrwania. Ceną za to jest wymóg aktywności, który stawia nam społeczeństwo. Rano wspomniany Eskimos wsiada do auta i gna do roboty. Tymczasem całe jego jestestwo domaga się, by nigdzie nie jechać, tylko przytulic się do Eskimoski, bo dzień taki krótki… W ten sposób Eskimos, Skandynaw, a także my – od Bałtyku do gór – mamy obniżony nastrój, bo działamy wbrew sobie.
Jak zaradzić zimowej szarości? Zanim przedstawię Państwu propozycje zimowego przetrwania w naszych czasach, zacznę – tylko pozornie nie na temat – od pewnego wydarzenia…
Doktor Jacek Gessek, kardiolog z Torunia, razem z grupą przyjaciół nagrał płytę. Nie dla zysku została nagrana (chociaż wydana bardzo starannie), a niektóre utwory są dostępne w internecie. Zapytacie Państwo: cóż nadzwyczajnego? Wszak muzykujących na co najmniej przyzwoitym poziomie lekarzy nie jest wcale tak niewielu. Najbardziej znany to oczywiście ceniony neurolog Kuba Sienkiewicz – lider znakomitych Elektrycznych Gitar. Zdziwiliby się Państwo bardzo, jak duża jest statystyczna szansa, że lekarz, którego znacie jako kompetentnego specjalistę, jest „po godzinach” występującym na mniejszych lub większych estradach muzykiem.
Oczywiście poza Kubą Sienkiewiczem o większości grających i koncertujących lekarzach wypada powiedzieć, że raczej bywają muzykami, niż nimi są. Medyczna codzienność jest bowiem bezlitosna – bardzo trudno wykroić czas na regularne ćwiczenia, o próbach z zespołem już nie wspominając. Wspaniałego lidera Elektrycznych Gitar i jego mniej znane koleżanki oraz kolegów łączy jedno – w swojej muzyce nie odnoszą się w żaden sposób do medycyny. No dobrze, jest mały wyjątek: Elektryczne Gitary mają w swoim repertuarze cudownie absurdalną piosenkę, która zawiera maleńką, dla laików zapewne ledwo zauważalną wzmiankę o padaczce skroniowej. Przypominam, że dr Jakub Sienkiewicz jest neurologiem…
Tymczasem płyta Doktora Gesska traktuje w całości o zagadnieniach medycznych. Zwraca się w niej, z wyraźnym przymrużeniem oka, do koleżanek i kolegów po fachu. W co najmniej dwóch piosenkach zwraca się również do pacjentów kardiologicznych: „Po zawale” i „Kardiobossa”. Można tam znaleźć porady dotyczące takiego sposobu życia, który zwiększy bezpieczeństwo chorego (bardzo polecam!), ale także opis wielu narzędzi, którymi dysponuje współczesna medycyna, gdy sam tryb życia nie wystarczy. Wszystko to podane mądrze, ale w lekkiej formie, za to z dużą dbałością o stronę muzyczną. Doktor Jacek Gessek zajmuje się leczeniem ostrych stanów kardiologicznych przy pomocy zabiegów – co zawsze jest bardzo obciążające psychicznie i fizycznie. Skąd idea, by tworzyć i wykonywać piosenki o medycynie, zamiast uciekać ku mniej stresującym tematom z naszego życia? Na to pytanie najlepiej odpowiada sam autor w opisie płyty, dostępnym na jego stronie. Dla mnie najważniejsze jest, że z całości jego wypowiedzi łatwo wychwycić dwie jego pasje: zawodową i do muzyki.
No właśnie – to jest pomysł na zimowe niepogody, który pozwalam sobie Państwu przedstawić i który składa się z dwóch punktów:
Muzyka, ale nie tylko słuchana. Oczywiście samo słuchanie muzyki może bardzo pozytywnie wpłynąć na nasze duchowe wnętrze. Dobrze by jednak było pójść krok dalej. Spróbować zacząć grać na jakimś instrumencie – niekoniecznie na gitarze, bo wcale nie jest łatwa. Warto móc cieszyć się, już po krótkiej nauce, możliwością wykonania prostej, ale popularnej melodii, innej niż „Wlazł kotek”. Najwdzięczniejsze wydają się instrumenty klawiszowe – zwłaszcza pogardzany przez profesjonalistów keyboard. Najtańsze można kupić naprawdę tanio, a od czasu do czasu w sieciach marketowych pojawiają się instrumenty naprawdę przyzwoitych firm. Samouczki zazwyczaj dołączane są do instrumentu, można znaleźć również materiały internetowe, chociaż kilka lekcji z nauczycielem nie zaszkodzi – osobistych albo przez internet. Poręcznym, nietrudnym do opanowania podstaw i niedrogim instrumentem jest diatoniczna harmonijka ustna – ale głównie dla tych, którzy lubią ballady bluesowe i jazzowe. Również w tym przypadku o materiały do nauki lub lekcje z nauczycielem nietrudno. Dodam przy okazji, że harmonijka ustna powoli, ale nieustannie zdobywa popularność jako forma tzw. ćwiczeń oddechowych w chorobach układu oddechowego i układu krążenia.
Niekoniecznie trzeba grać, można śpiewać. Śpiew również może działać prozdrowotnie.
Można jeszcze wybrać nie śpiewanie, nie granie na instrumencie, lecz taniec towarzyski. To swoista forma uprawiania muzyki, tym cenniejsza, że będąca aktywnością fizyczną. Namawiałem Państwa do niego już ponad rok temu, więc tylko pozwolę sobie polecić tamten tekst.
Tak czy inaczej – granie, śpiew czy taniec mają być uprawiane nie dla sławy, lecz dla przyjemności. Bo człowiek powinien mieć jakąś odskocznię, która nie służy niczemu innemu poza odreagowaniem codzienności, nie przynosi traumatyzujących stresów i stwarza szansę dzielenia jej z podobnie pozytywnie myślącymi ludźmi. Wiek w momencie rozpoczęcia nauki nie ma tu znaczenia. Znałem dziewięćdziesięciolatka uczącego się, z powodzeniem, grać na keyboardzie. Na zajęciach tańca towarzyskiego pary 50++ są czymś tak samo normalnym jak młodziutcy nowożeńcy in spe.
Dzielenie zainteresowań: grupy muzykujące lub taneczne – pozwalają wyjść poza zaklęty krąg codziennych, głównie zawodowych, kontaktów. Nawet jeżeli szczerze lubi się współpracowników, to pewien płodozmian psychiczny ma sens. Zagrajcie albo zaśpiewajcie wspólnie coś nieskomplikowanego. We wspólnym muzykowaniu jest niesamowity ładunek pozytywnych emocji. Warto spróbować. Nie musi słuchać nikt oprócz samych wykonawców oraz ewentualnie ich krewnych-i-znajomych, jeżeli zostaną zaproszeni. Muzykę powinno się grać głównie dla siebie. Zwykły, towarzyski taniec również potrafi łączyć ludzi. Znam przypadki, gdy grupy z zajęć tanecznych przekształcały się w grona życzliwych wzajemnie znajomych, organizując samorzutnie dodatkowe sesje ćwiczeń. Wspólne lekcje tańca mogą też być naprawdę dobrym pomysłem dla pary z dłuższym stażem. Zwłaszcza takiej, która przysypana powszedniością traci umiejętność wspólnej, beztroskiej zabawy.
Bardzo polecam połączenie: muzyka (uprawiana aktywnie w dowolnej formie) + ludzie dzielący zainteresowania. Może być jednym z dobrych pomysłów na przetrwanie zimowej i wczesnowiosennej wewnętrznej niepogody. Dlaczego polecam Państwu ten akurat sposób?
Przyznacie Państwo, że większość ludzi chce dla siebie jak najlepiej. Nie ma powodu sądzić, by wśród lekarzy było inaczej. O dużej liczbie muzykujących lekarzy już wspominałem. Dodam jeszcze, że również na znanych mi kursach tańca towarzyskiego lekarze stanowią relatywnie wysoki odsetek uczestników. Jeżeli zatem tak wiele moich koleżanek i kolegów po fachu właśnie w ten sposób odreagowuje stresy codzienności, to może jest to idea godna rozważenia, niezależnie od wykonywanego zajęcia?
Poddając Państwu pod rozwagę powyższą sugestię, pozwalam sobie zakończyć, życząc pomyślnego zwalczania zimowych wewnętrznych niepogód.
26 stycznia 2015