Pinokio i Andrzejek – ćwiczenia z Excela na polu minowym

Dwóch gości od arkuszy kalkulacyjnych udaje, że usiłuje zażegnać kryzys medyczny. Czasami rżną głupa (bo to u poprzedników zazwyczaj działało), czasami próbują mieć pomysły. I wtedy jest jeszcze straszniej.

Porozmawiajmy o pieniądzach

Pinokio i Andrzejek odmieniają przez wszystkie przypadki, że protestującym medykom chodzi tylko o pieniądze. Których nie mają skąd wziąć.

Pierwszy z tych dwóch to nieudany korpoludek, który jakimś cudem zrobił karierę w banku, ale w porządnej korporacji mógłby wylecieć nawet z całkiem nieprestiżowego stanowiska. Poziom umiejętności analizy faktów oraz ich wiarygodnego przedstawiania jest bowiem w jego przypadku mocno niewysilony. Ma za to skłonność do mało finezyjnych kłamstw. Andrzejek nie ma pojęcia o medycynie. Wie tylko, jak za diagnostykę i leczenie chorych nie płacić. Tak właśnie najprościej można opisać sposób działania NFZ, gdzie Andrzejek poprzednio pracował. Proszę mnie źle nie zrozumieć – założenia, te oficjalne, były inne. Ale nie wytrzymały pierwszego kontaktu z praktyką.

Protestujący medycy podobno chcą pieniędzy (oczywiście wyłącznie dla siebie), ale ich nie dostaną. Tak przynajmniej wynika z wypowiedzi Andrzejka, że państwo nie ma fabryki pieniędzy albo że chciałby zaprosić protestujących na rozmowy, żeby wytłumaczyć im, dlaczego ich żądania są niewykonalne. Wtóruje mu Pinokio, określając postulaty protestujących jako zaporowe.

Tu ujawnia się pewien problem mentalny obu panów: zaburzenia poznawcze. Wyraźnie nie dostrzegają masy wyrzucanych codziennie w błoto przez Zjednoczoną Patologię pieniędzy, które mogłyby posłużyć poprawie ludzkiego zdrowia i ratowaniu życia. Oczywiście, niektóre są nie do odzyskania. Nie da się odprzekopać Mierzei Wiślanej. Ale wciąż sterowalnych źródeł potencjalnego finansowania systemu opieki zdrowotnej jest sporo. Centralny Horaport Lotniczy, lotnisko w Radomiu imienia Wielkiego Perukarza, finansowanie wielu ludzi i organizacji niemających kompetencji lub przyzwoitości, a najczęściej jednego i drugiego… Wiecie Państwo, o czym mowa.

Oczywiście, z tymi rezerwami to tylko teoria. Historia palca Lichockiej pokazała, że dla złowrogiego starca i jego gromadki ważniejsze jest szczucie elektoratu na medyków przez medium nazywane w skrócie KurWizją niż jego zdrowie. Pan Profesor Migalski niedawno pięknie wyjaśnił ten mechanizm.

Ale jest w tej sprawie kolejny, całkiem świeży smaczek. Pinokio i Andrzejek zatrudnili ostatnio jeszcze jednego facecika do pomocy. Facecik jest specjalistą od niepłacenia za usługi medyczne jako doświadczony pracownik NFZ. Poza tym ma jakieś bardziej lub mniej badziewne certyfikaty, że umie manipulować ludźmi (nie mylcie tego, Szanowni Państwo, z zarządzaniem). A teraz, za 15 tysi miesięcznie, będzie przekonywał ludzi, od których zależy, czy człowiek po wypadku przeżyje, czy nie, że nie powinni zarabiać więcej niż czwórkę, pracując w dodatku w warunkach niebezpiecznych dla nich samych i dla ratowanych przez nich ludzi. Samo powołanie na stanowisko tego człowieczka jest kolejnym pokazaniem wiadomo którego palca personelowi medycznemu. Co potwierdza, że panowie nie zrozumieli skali problemu.

Jest jeszcze jeden aspekt, skoro o pieniądzach mowa. Oto krótkie wyliczenie opublikowane przez Siostra Bożenna:

Dwóch gości od arkuszy kalkulacyjnych udaje, że usiłuje zażegnać kryzys medyczny. Czasami rżną głupa (bo to u poprzedników zazwyczaj działało), czasami próbują mieć pomysły. I wtedy jest jeszcze straszniej.

Porozmawiajmy o pieniądzach

Pinokio i Andrzejek odmieniają przez wszystkie przypadki, że protestującym medykom chodzi tylko o pieniądze. Których nie mają skąd wziąć.

Pierwszy z tych dwóch to nieudany korpoludek, który jakimś cudem zrobił karierę w banku, ale w porządnej korporacji mógłby wylecieć nawet z całkiem nieprestiżowego stanowiska. Poziom umiejętności analizy faktów oraz ich wiarygodnego przedstawiania jest bowiem w jego przypadku mocno niewysilony. Ma za to skłonność do mało finezyjnych kłamstw. Andrzejek nie ma pojęcia o medycynie. Wie tylko, jak za diagnostykę i leczenie chorych nie płacić. Tak właśnie najprościej można opisać sposób działania NFZ, gdzie Andrzejek poprzednio pracował. Proszę mnie źle nie zrozumieć – założenia, te oficjalne, były inne. Ale nie wytrzymały pierwszego kontaktu z praktyką.

Protestujący medycy podobno chcą pieniędzy (oczywiście wyłącznie dla siebie), ale ich nie dostaną. Tak przynajmniej wynika z wypowiedzi Andrzejka, że państwo nie ma fabryki pieniędzy albo że chciałby zaprosić protestujących na rozmowy, żeby wytłumaczyć im, dlaczego ich żądania są niewykonalne. Wtóruje mu Pinokio, określając postulaty protestujących jako zaporowe.

Tu ujawnia się pewien problem mentalny obu panów: zaburzenia poznawcze. Wyraźnie nie dostrzegają masy wyrzucanych codziennie w błoto przez Zjednoczoną Patologię pieniędzy, które mogłyby posłużyć poprawie ludzkiego zdrowia i ratowaniu życia. Oczywiście, niektóre są nie do odzyskania. Nie da się odprzekopać Mierzei Wiślanej. Ale wciąż sterowalnych źródeł potencjalnego finansowania systemu opieki zdrowotnej jest sporo. Centralny Horaport Lotniczy, lotnisko w Radomiu imienia Wielkiego Perukarza, finansowanie wielu ludzi i organizacji niemających kompetencji lub przyzwoitości, a najczęściej jednego i drugiego… Wiecie Państwo, o czym mowa.

Oczywiście, z tymi rezerwami to tylko teoria. Historia palca Lichockiej pokazała, że dla złowrogiego starca i jego gromadki ważniejsze jest szczucie elektoratu na medyków przez medium nazywane w skrócie KurWizją niż jego zdrowie. Pan Profesor Migalski niedawno pięknie wyjaśnił ten mechanizm.

Ale jest w tej sprawie kolejny, całkiem świeży smaczek. Pinokio i Andrzejek zatrudnili ostatnio jeszcze jednego facecika do pomocy. Facecik jest specjalistą od niepłacenia za usługi medyczne jako doświadczony pracownik NFZ. Poza tym ma jakieś bardziej lub mniej badziewne certyfikaty, że umie manipulować ludźmi (nie mylcie tego, Szanowni Państwo, z zarządzaniem). A teraz, za 15 tysi miesięcznie, będzie przekonywał ludzi, od których zależy, czy człowiek po wypadku przeżyje, czy nie, że nie powinni zarabiać więcej niż czwórkę, pracując w dodatku w warunkach niebezpiecznych dla nich samych i dla ratowanych przez nich ludzi. Samo powołanie na stanowisko tego człowieczka jest kolejnym pokazaniem wiadomo którego palca personelowi medycznemu. Co potwierdza, że panowie nie zrozumieli skali problemu.

Jest jeszcze jeden aspekt, skoro o pieniądzach mowa. Oto krótkie wyliczenie opublikowane przez Siostra Bożenna:

Żródło: FB

Czyli, jak się okazuje, zatrudniając faceta od manipulacji, Andrzejek i Pinokio pokazali paluszek również pacjentom i ich rodzinom. Wszystkim – i tym prawdziwym narodowym katolikom, i gorszemu sortowi, i tym, którzy nie chodzą na wybory, bo polityka ich brzydzi.

Krótka historia gry w pieniądze

Przez lata od 1989 r. sekwencja zdarzeń była taka sama:

– w kampanii wyborczej odmieniano „poprawę opieki zdrowotnej” przez wszystkie przypadki (razem z edukacją).

– potem okazywało się, że zdrowie nie jest takie szlachetne, jeżeli trzeba dać kumplom albo dowolnym, byle odpowiednio agresywnym związkowcom.

– konsekwentnie stosowano system „nie mamy i co nam zrobicie”, odpowiednio zmodyfikowany do sytuacji poszczególnych zawodów medycznych.

– główna idea była taka, że z jednej strony podstawowe stawki wynagrodzeń medyków były niskie, z drugiej – stawki za dyżury zauważalnie atrakcyjniejsze (nie dla wszystkich grup!), no i istniała możliwość dodatkowej pracy „w prywacie”.

– kiedy medycy próbowali protestować, stosowano wobec nich najbrudniejsze metody: od szantażu emocjonalnego (chorych porzucicie?), do dezinformacji społeczeństwa i szczucia go na personel medyczny. Dzisiaj mamy to samo, nowy jest tylko poziom bojówkarskiego chamstwa satrapy i jego drużyny.

Efekty opisanej powyżej strategii były proste:

– lekarze stosowali trzy rozwiązania: dyżurowali do upadłego, pracowali po godzinach, „w prywacie” albo po prostu uciekali, co wcale takie proste przed wstąpieniem do Unii Europejskiej nie było. Wyjątek stanowili chętnie już wtedy przyjmowani na Zachodzie anestezjolodzy, co przełożyło się na wielkie zainteresowanie anestezjologią już wśród studentów.

– personel laboratoryjny i radiologiczny sporo dyżurował i, w miarę możności, dorabiał „w prywacie”.

– najgorzej było z personelem pielęgniarskim i ratowniczym, bo z tymi grupami rozmawiano wyłącznie z pozycji siły, wymuszając ciężką pracę za marne stawki.

Aha, żeby Państwu nie umknęło: dochody za dyżury nie były wliczane do podstawy wynagrodzenia (np. brane pod uwagę przy obliczaniu emerytury), jako że władza traktowała je oficjalnie jako godziny nadliczbowe, mimo że medyczny personel szpitalny miał w większości obowiązek dyżurowania. Przekładając to na inny język: masz obowiązek dyżurować, ale nie możesz doliczyć tego dochodu do emerytury lub zdolności kredytowej, bo władza uznaje, że dyżury to twoje dobrowolne hobby, chociaż jest to twój obowiązek. Paragraf 22 to przy tym pikuś.

Później weszliśmy do Unii i dopiero wtedy system zaczął tonąć szybko, chociaż przewidywalnie. Minęło prawie 15 lat od odzyskania niepodległości (wiem, wiem, prawdziwa niepodległość przyjdzie wtedy, kiedy satrapa wjedzie do Sejmu na białym kocie) i wszyscy byli głodni nowych perspektyw.

Efekt był piorunujący. Dramatycznie ubyło allied professionals (przepraszam, ale określenie „personel średni” nie przechodzi mi przez klawiaturę, tak samo jak zwrot „siostra” w odniesieniu do pielęgniarki niebędącej zakonnicą), a zwłaszcza personelu pielęgniarskiego i ratowniczego. Młode pielęgniarki stały się rzadkością jak jednorożce, bo te, które miały już dyplomy, wyjechały, a te, które zamierzały uczyć się pielęgniarstwa, zmieniały zdanie, mając perspektywy pracy lepiej płatnej, lżejszej i bez upokorzeń. Część z będących już w zawodzie po prostu się przekwalifikowała. Był jeszcze jeden, wcale nie rzadki wariant, który zilustruję przykładem: opowiadano mi o roczniku w szkole pielęgniarskiej, w którym prawie 100 proc. słuchaczek uczyło się norweskiego…

Zapotrzebowanie z krajów starej Unii wysysało z kraju specjalistki i specjalistów, zwłaszcza z młodszych roczników. To była ta dekada, kiedy można było zrobić dwie podstawowe akcje:

– naprawę systemu przez poprawę warunków pracy, wykraczającą daleko poza wzrost wynagrodzeń.

– uzupełnienie braków kadrowych przez stworzenie przejrzystego, a zarazem przyjaznego i nierezygnującego z jakości systemu przyjęcia w Polsce personelu medycznego z zagranicy, zwłaszcza z Białorusi i Ukrainy.

Wobec bierności rządzących problem pogłębiał się, aż dotarliśmy do punktu, w którym polski system opieki zdrowotnej nie był od 1989 r. (a może nawet 1945).

Karetki stoją puste, szpitale nie mają zapewnionych obsad dyżurowych, a starania o wizytę w poradni POZ coraz bardziej przypominają grę losową.

Czas zdesperowanych miernot

Jak widać z powyższego opisu zdarzeń, było do przewidzenia, że sytuacja, jaką mamy obecnie w ochronie zdrowia, musiała kiedyś nastąpić. Ale politycy uważali, że nie nastąpi nigdy, nawet kiedy było już naprawdę źle, czyli w ostatnich kilku latach. Szczerze mówiąc, nasz mały Franco (nazwijmy go zdrobniale: Francacho) kombinował dobrze: ryzyko skutecznego buntu społecznego powstaje wtedy, kiedy czynnik powodujący niezadowolenie zadziała w miarę synchronicznie na wiele osób. Mogą nim być chociażby – jak to bywało w historii – wysokie ceny podstawowych produktów. Po drugie, polityk nie ma się czym przejmować, jeżeli niezadowolone osoby są swoim nieszczęściem tak zaabsorbowane, że zorganizowane protesty z ich strony są mało prawdopodobne. A jeżeli już zaistnieją, to będą albo krótkie, albo mało powtarzalne, albo jedno i drugie. Przykłady? Ludzie chorują w różnych momentach, a ich bliscy są na tyle zaabsorbowani, że do protestów nie mają głowy. Albo: niepełnosprawność jest procesem ciągłym, czyli występuje symultanicznie u wielu osób jednocześnie, ale przy tym pochłania tyle czasu i energii opiekunów, że protest z ich strony może być jedynie wynikiem skrajnej desperacji i powtórzenie go na dużą skalę jest mało prawdopodobne. Czyli polityk nie musi się martwić. Chyba że będzie miał pecha.

Otóż Francacho miał koszmarnego pecha – wylosował w tej grze kartę porażki: covid-19. Przeciążony system opieki zdrowotnej nie wytrzymał. Ludzkie dramaty skumulowały się w czasie. Niezadowolenie społeczne stało się odczuwalne. Zwłaszcza że system był i jest fatalnie zarządzany. Dosadnie widać następstwa jednej z podstawowych zasad polityki Francacho. Podobnie jak tytułowy bohater „Cesarza” Kapuścińskiego konsekwentnie otacza się on lojalnymi miernotami, które z kolei otaczają się jeszcze większymi lojalnymi miernotami… i tak dalej, aż do podstawowych szczebli hierarchii.

[Konieczna dygresja: jeżeli ktoś jest ciekaw szczegółów tego mechanizmu, to z całego serca polecam przedstawienie „Cesarza” w warszawskim Teatrze Ateneum – mistrzowskie pod każdym względem.]

Miernoty stanęły przed problemem do rozwiązania: nie ma ludzi, nie ma pieniędzy. To znaczy pieniądze są, ale ich nie ma, bo taki mamy polityczny klimat. A poza tym nawet gdyby były, to nie zawsze jest komu płacić.

Działania ekipy Francacho poszły dwutorowo. Z jednej strony jest to przekaz (że tak zażartuję) społeczny. Szczujnia Kury Goebbelsa dwoi się i troi. Hejt wobec medyków w internecie hula w najlepsze przy absolutnej bierności organów ścigania. To drugie jest akurat zrozumiałe, bo jak owe organy mają ścigać kogoś, kto jest inspirowany przez ich własnych zwierzchników politycznych? Przecież to by było nielogiczne, a przede wszystkim ryzykowne dla organów (jeżeli macie Państwo w tym momencie obraźliwe skojarzenia z tym słowem, to można uznać je za uprawnione).

Ale oczywiście ton nadają wypowiedzi miernot z różnych szczebli. Dwa małe przykłady poniżej.

Pinokio i Andrzejek wygłaszają oświadczenia typu: „protestujący nie chcą prawdziwego porozumienia”. Czy zauważyliście Państwo, że stopniowo przeszliśmy od Prawdziwego Polaka poprzez Prawdziwe Przeprosiny do Prawdziwego Porozumienia? Ach, te problemy z osobowością…

Stanisław Karczewski, człowiek idea: „jedni pracują, inni protestują”. Cóż, nie miejmy pretensji do autora tych słów. Jaki geniusz, taki jego błysk.

Z drugiej strony miernoty ze wszystkich sił pracują nad rozwiązaniami, które mają im zapewnić sukces. Odnotowałem dwa rekordy. Pierwszy to opublikowany przez Ministerstwo Zdrowia wynik analiz, że lekarzy będzie za dużo (podaję za dziennik.pl). Wprawdzie nastąpi to dopiero między 2036 a 2040 r., ale jednak. Zastanawiałem się, dlaczego akurat teraz opublikowano te wyniki. Można je uznać za potencjalnie prawdziwe, bo trwający przez najbliższe 15 lat lub dłużej istotny niedobór lekarzy (i pozostałego personelu medycznego) sprawi, że będziemy mieli do czynienia z nadumieralnością ludzi oczekujących na skuteczną pomoc medyczną. Czyli popyt może spaść. Tylko po co straszyć społeczeństwo, że lepiej będzie wtedy, kiedy duża jego część będzie już po pierwszym pochówku? A może chodzi o to, że większość przedstawicieli Suwerena nie czyta więcej niż pierwszych kilka słów z komunikatów informacyjnych, więc wywnioskuje, że lekarzy już teraz jest zbyt dużo albo zaraz będzie? Nie należy więc przejmować się burdami medyków.

Drugi rekord to cytowany w internecie występ którejś z miernot, która zagroziła ratownikom, że jeżeli nie przyjmą oferowanych im stawek, to, UWAGA, zabiorą im karetki. Komu zabiorą? Ratownikom? I co z nimi zrobią? Dadzą księżom, bo wzrośnie liczba ostatnich namaszczeń, których trzeba będzie wtedy udzielać? Dosadnie widać z tej wypowiedzi, jak dalece ekipa Francacho niczego z obecnej sytuacji nie zrozumiała.

A może zrozumiała? Sama to w pewnym sensie obwieściła. Jedna z konferencji prasowych Andrzejka, transmitowana przez szczujnię, została przerwana planszą PILNE. Wszystko po to, żeby pokazać przemowę pewnego nienawidzącego ludzi starca na pogrzebie przedstawiciela pewnej gardzącej ludźmi instytucji.

Bądźmy jednak sprawiedliwi, są również różne próby uregulowań, które poprawiłyby sytuację polskich pacjentów przynajmniej wizerunkowo, bo tylko o wizerunek tej gromadce chodzi.

Na szczęście umarł śmiercią częściowo naturalną projekt kształcenia lekarzy w szkołach zawodowych. Ale kilka innych rozwiązań, starych i nowych, pozostało.

Dochody z dyżurów nadal nie są wliczane do emerytury.

Polski Ład, który uderza w małe przedsiębiorstwa, uderzy również w pracujących na samozatrudnieniu lekarzy, także tych, którzy ratują system (i swój byt), dorabiając do marniutkich emerytur.

Widać za to wyraźny trend ochrony, za wszelką cenę, dyrektorów szpitali różnego szczebla i kierowników zespołów medycyny ratunkowej. W większości są to ludzie o mentalności poganiaczy niewolników, a ich decyzje i zachowania mają ze sztuką zarządzania mniej więcej tyle wspólnego co krzesło elektryczne z eleganckim fotelem. Wpadli w błędne koło: ich specyficzny styl powoduje, że ludzie odchodzą, więc zwiększają presję na tych, którzy pozostali (nie przestrzegając nazbyt ortodoksyjnie zasad prawa), więc odchodzą kolejne osoby. I tak dalej.

Co w tej sytuacji robi Andrzejek? Rozluźnia jeszcze bardziej normy obsad dyżurowych, które i tak były zbyt niskie. Jeżeli więc coś stanie się pacjentowi podczas dyżuru, to nie obciąży się winą dyrekcji za niezapewnienie chorym należytej opieki (wszak działała zgodnie z zarządzeniami swego ministerstwa). Oskarży się personel medyczny, nawet jeżeli w tym samym czasie był zajęty ratowaniem innej osoby. Oczywiście, można by było dofinansować placówki, ale pieniądze potrzebne są zupełnie gdzie indziej i Państwo wiecie, gdzie.

Pinokio i Andrzejek mają rację – ten protest jest o pieniądze. Tyle że nie o te, które mają być wydane przez ekipę satrapy na medyków, ale o te, które suweren wyda na pochówki i prywatne leczenie swoich bliskich. Bo medyków, po prostu, nie będzie.

Czyli, jak się okazuje, zatrudniając faceta od manipulacji, Andrzejek i Pinokio pokazali paluszek również pacjentom i ich rodzinom. Wszystkim – i tym prawdziwym narodowym katolikom, i gorszemu sortowi, i tym, którzy nie chodzą na wybory, bo polityka ich brzydzi.

Krótka historia gry w pieniądze

Przez lata od 1989 r. sekwencja zdarzeń była taka sama:

– w kampanii wyborczej odmieniano „poprawę opieki zdrowotnej” przez wszystkie przypadki (razem z edukacją).

– potem okazywało się, że zdrowie nie jest takie szlachetne, jeżeli trzeba dać kumplom albo dowolnym, byle odpowiednio agresywnym związkowcom.

– konsekwentnie stosowano system „nie mamy i co nam zrobicie”, odpowiednio zmodyfikowany do sytuacji poszczególnych zawodów medycznych.

– główna idea była taka, że z jednej strony podstawowe stawki wynagrodzeń medyków były niskie, z drugiej – stawki za dyżury zauważalnie atrakcyjniejsze (nie dla wszystkich grup!), no i istniała możliwość dodatkowej pracy „w prywacie”.

– kiedy medycy próbowali protestować, stosowano wobec nich najbrudniejsze metody: od szantażu emocjonalnego (chorych porzucicie?), do dezinformacji społeczeństwa i szczucia go na personel medyczny. Dzisiaj mamy to samo, nowy jest tylko poziom bojówkarskiego chamstwa satrapy i jego drużyny.

Efekty opisanej powyżej strategii były proste:

– lekarze stosowali trzy rozwiązania: dyżurowali do upadłego, pracowali po godzinach, „w prywacie” albo po prostu uciekali, co wcale takie proste przed wstąpieniem do Unii Europejskiej nie było. Wyjątek stanowili chętnie już wtedy przyjmowani na Zachodzie anestezjolodzy, co przełożyło się na wielkie zainteresowanie anestezjologią już wśród studentów.

– personel laboratoryjny i radiologiczny sporo dyżurował i, w miarę możności, dorabiał „w prywacie”.

– najgorzej było z personelem pielęgniarskim i ratowniczym, bo z tymi grupami rozmawiano wyłącznie z pozycji siły, wymuszając ciężką pracę za marne stawki.

Aha, żeby Państwu nie umknęło: dochody za dyżury nie były wliczane do podstawy wynagrodzenia (np. brane pod uwagę przy obliczaniu emerytury), jako że władza traktowała je oficjalnie jako godziny nadliczbowe, mimo że medyczny personel szpitalny miał w większości obowiązek dyżurowania. Przekładając to na inny język: masz obowiązek dyżurować, ale nie możesz doliczyć tego dochodu do emerytury lub zdolności kredytowej, bo władza uznaje, że dyżury to twoje dobrowolne hobby, chociaż jest to twój obowiązek. Paragraf 22 to przy tym pikuś.

Później weszliśmy do Unii i dopiero wtedy system zaczął tonąć szybko, chociaż przewidywalnie. Minęło prawie 15 lat od odzyskania niepodległości (wiem, wiem, prawdziwa niepodległość przyjdzie wtedy, kiedy satrapa wjedzie do Sejmu na białym kocie) i wszyscy byli głodni nowych perspektyw.

Efekt był piorunujący. Dramatycznie ubyło allied professionals (przepraszam, ale określenie „personel średni” nie przechodzi mi przez klawiaturę, tak samo jak zwrot „siostra” w odniesieniu do pielęgniarki niebędącej zakonnicą), a zwłaszcza personelu pielęgniarskiego i ratowniczego. Młode pielęgniarki stały się rzadkością jak jednorożce, bo te, które miały już dyplomy, wyjechały, a te, które zamierzały uczyć się pielęgniarstwa, zmieniały zdanie, mając perspektywy pracy lepiej płatnej, lżejszej i bez upokorzeń. Część z będących już w zawodzie po prostu się przekwalifikowała. Był jeszcze jeden, wcale nie rzadki wariant, który zilustruję przykładem: opowiadano mi o roczniku w szkole pielęgniarskiej, w którym prawie 100 proc. słuchaczek uczyło się norweskiego…

Zapotrzebowanie z krajów starej Unii wysysało z kraju specjalistki i specjalistów, zwłaszcza z młodszych roczników. To była ta dekada, kiedy można było zrobić dwie podstawowe akcje:

– naprawę systemu przez poprawę warunków pracy, wykraczającą daleko poza wzrost wynagrodzeń.

– uzupełnienie braków kadrowych przez stworzenie przejrzystego, a zarazem przyjaznego i nierezygnującego z jakości systemu przyjęcia w Polsce personelu medycznego z zagranicy, zwłaszcza z Białorusi i Ukrainy.

Wobec bierności rządzących problem pogłębiał się, aż dotarliśmy do punktu, w którym polski system opieki zdrowotnej nie był od 1989 r. (a może nawet 1945).

Karetki stoją puste, szpitale nie mają zapewnionych obsad dyżurowych, a starania o wizytę w poradni POZ coraz bardziej przypominają grę losową.

Czas zdesperowanych miernot

Jak widać z powyższego opisu zdarzeń, było do przewidzenia, że sytuacja, jaką mamy obecnie w ochronie zdrowia, musiała kiedyś nastąpić. Ale politycy uważali, że nie nastąpi nigdy, nawet kiedy było już naprawdę źle, czyli w ostatnich kilku latach. Szczerze mówiąc, nasz mały Franco (nazwijmy go zdrobniale: Francacho) kombinował dobrze: ryzyko skutecznego buntu społecznego powstaje wtedy, kiedy czynnik powodujący niezadowolenie zadziała w miarę synchronicznie na wiele osób. Mogą nim być chociażby – jak to bywało w historii – wysokie ceny podstawowych produktów. Po drugie, polityk nie ma się czym przejmować, jeżeli niezadowolone osoby są swoim nieszczęściem tak zaabsorbowane, że zorganizowane protesty z ich strony są mało prawdopodobne. A jeżeli już zaistnieją, to będą albo krótkie, albo mało powtarzalne, albo jedno i drugie. Przykłady? Ludzie chorują w różnych momentach, a ich bliscy są na tyle zaabsorbowani, że do protestów nie mają głowy. Albo: niepełnosprawność jest procesem ciągłym, czyli występuje symultanicznie u wielu osób jednocześnie, ale przy tym pochłania tyle czasu i energii opiekunów, że protest z ich strony może być jedynie wynikiem skrajnej desperacji i powtórzenie go na dużą skalę jest mało prawdopodobne. Czyli polityk nie musi się martwić. Chyba że będzie miał pecha.

Otóż Francacho miał koszmarnego pecha – wylosował w tej grze kartę porażki: covid-19. Przeciążony system opieki zdrowotnej nie wytrzymał. Ludzkie dramaty skumulowały się w czasie. Niezadowolenie społeczne stało się odczuwalne. Zwłaszcza że system był i jest fatalnie zarządzany. Dosadnie widać następstwa jednej z podstawowych zasad polityki Francacho. Podobnie jak tytułowy bohater „Cesarza” Kapuścińskiego konsekwentnie otacza się on lojalnymi miernotami, które z kolei otaczają się jeszcze większymi lojalnymi miernotami… i tak dalej, aż do podstawowych szczebli hierarchii.

[Konieczna dygresja: jeżeli ktoś jest ciekaw szczegółów tego mechanizmu, to z całego serca polecam przedstawienie „Cesarza” w warszawskim Teatrze Ateneum – mistrzowskie pod każdym względem.]

Miernoty stanęły przed problemem do rozwiązania: nie ma ludzi, nie ma pieniędzy. To znaczy pieniądze są, ale ich nie ma, bo taki mamy polityczny klimat. A poza tym nawet gdyby były, to nie zawsze jest komu płacić.

Działania ekipy Francacho poszły dwutorowo. Z jednej strony jest to przekaz (że tak zażartuję) społeczny. Szczujnia Kury Goebbelsa dwoi się i troi. Hejt wobec medyków w internecie hula w najlepsze przy absolutnej bierności organów ścigania. To drugie jest akurat zrozumiałe, bo jak owe organy mają ścigać kogoś, kto jest inspirowany przez ich własnych zwierzchników politycznych? Przecież to by było nielogiczne, a przede wszystkim ryzykowne dla organów (jeżeli macie Państwo w tym momencie obraźliwe skojarzenia z tym słowem, to można uznać je za uprawnione).

Ale oczywiście ton nadają wypowiedzi miernot z różnych szczebli. Dwa małe przykłady poniżej.

Pinokio i Andrzejek wygłaszają oświadczenia typu: „protestujący nie chcą prawdziwego porozumienia”. Czy zauważyliście Państwo, że stopniowo przeszliśmy od Prawdziwego Polaka poprzez Prawdziwe Przeprosiny do Prawdziwego Porozumienia? Ach, te problemy z osobowością…

Stanisław Karczewski, człowiek idea: „jedni pracują, inni protestują”. Cóż, nie miejmy pretensji do autora tych słów. Jaki geniusz, taki jego błysk.

Z drugiej strony miernoty ze wszystkich sił pracują nad rozwiązaniami, które mają im zapewnić sukces. Odnotowałem dwa rekordy. Pierwszy to opublikowany przez Ministerstwo Zdrowia wynik analiz, że lekarzy będzie za dużo (podaję za dziennik.pl). Wprawdzie nastąpi to dopiero między 2036 a 2040 r., ale jednak. Zastanawiałem się, dlaczego akurat teraz opublikowano te wyniki. Można je uznać za potencjalnie prawdziwe, bo trwający przez najbliższe 15 lat lub dłużej istotny niedobór lekarzy (i pozostałego personelu medycznego) sprawi, że będziemy mieli do czynienia z nadumieralnością ludzi oczekujących na skuteczną pomoc medyczną. Czyli popyt może spaść. Tylko po co straszyć społeczeństwo, że lepiej będzie wtedy, kiedy duża jego część będzie już po pierwszym pochówku? A może chodzi o to, że większość przedstawicieli Suwerena nie czyta więcej niż pierwszych kilka słów z komunikatów informacyjnych, więc wywnioskuje, że lekarzy już teraz jest zbyt dużo albo zaraz będzie? Nie należy więc przejmować się burdami medyków.

Drugi rekord to cytowany w internecie występ którejś z miernot, która zagroziła ratownikom, że jeżeli nie przyjmą oferowanych im stawek, to, UWAGA, zabiorą im karetki. Komu zabiorą? Ratownikom? I co z nimi zrobią? Dadzą księżom, bo wzrośnie liczba ostatnich namaszczeń, których trzeba będzie wtedy udzielać? Dosadnie widać z tej wypowiedzi, jak dalece ekipa Francacho niczego z obecnej sytuacji nie zrozumiała.

A może zrozumiała? Sama to w pewnym sensie obwieściła. Jedna z konferencji prasowych Andrzejka, transmitowana przez szczujnię, została przerwana planszą PILNE. Wszystko po to, żeby pokazać przemowę pewnego nienawidzącego ludzi starca na pogrzebie przedstawiciela pewnej gardzącej ludźmi instytucji.

Bądźmy jednak sprawiedliwi, są również różne próby uregulowań, które poprawiłyby sytuację polskich pacjentów przynajmniej wizerunkowo, bo tylko o wizerunek tej gromadce chodzi.

Na szczęście umarł śmiercią częściowo naturalną projekt kształcenia lekarzy w szkołach zawodowych. Ale kilka innych rozwiązań, starych i nowych, pozostało.

Dochody z dyżurów nadal nie są wliczane do emerytury.

Polski Ład, który uderza w małe przedsiębiorstwa, uderzy również w pracujących na samozatrudnieniu lekarzy, także tych, którzy ratują system (i swój byt), dorabiając do marniutkich emerytur.

Widać za to wyraźny trend ochrony, za wszelką cenę, dyrektorów szpitali różnego szczebla i kierowników zespołów medycyny ratunkowej. W większości są to ludzie o mentalności poganiaczy niewolników, a ich decyzje i zachowania mają ze sztuką zarządzania mniej więcej tyle wspólnego co krzesło elektryczne z eleganckim fotelem. Wpadli w błędne koło: ich specyficzny styl powoduje, że ludzie odchodzą, więc zwiększają presję na tych, którzy pozostali (nie przestrzegając nazbyt ortodoksyjnie zasad prawa), więc odchodzą kolejne osoby. I tak dalej.

Co w tej sytuacji robi Andrzejek? Rozluźnia jeszcze bardziej normy obsad dyżurowych, które i tak były zbyt niskie. Jeżeli więc coś stanie się pacjentowi podczas dyżuru, to nie obciąży się winą dyrekcji za niezapewnienie chorym należytej opieki (wszak działała zgodnie z zarządzeniami swego ministerstwa). Oskarży się personel medyczny, nawet jeżeli w tym samym czasie był zajęty ratowaniem innej osoby. Oczywiście, można by było dofinansować placówki, ale pieniądze potrzebne są zupełnie gdzie indziej i Państwo wiecie, gdzie.

Pinokio i Andrzejek mają rację – ten protest jest o pieniądze. Tyle że nie o te, które mają być wydane przez ekipę satrapy na medyków, ale o te, które suweren wyda na pochówki i prywatne leczenie swoich bliskich. Bo medyków, po prostu, nie będzie.

18 października 2021

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Verified by MonsterInsights