Jesteśmy krajem tak popapranym, że nawet etapy epidemii wyznacza u nas nie jej przebieg ani inne zjawiska przyrodnicze, ale decyzje zgorzkniałego starca i serwilistycznego ministra zdrowia.
Jego Miłomściwość parł do wyborów 10 maja za wszelką cenę, bo tak mu dyktowała chora żądza władzy, więc minister zdrowia zręcznie manewrował możliwościami testowania obywateli, a zwłaszcza medyków. W imię kariery politycznej, którą najwyraźniej ma zaplanowaną. Wobec czego mieliśmy sytuację jak z piosenki Wojciecha Młynarskiego o szkoleniu kamerzystów: „przyszło dużo, trzeba z tego zrobić mało”.
Potem wyborów nie było, no i właśnie owe nieodbyte wybory bardziej niż cokolwiek innego określają naszą własną granicę między etapami epidemii. Kolejny polski absurd.
Oczywiście nie ze wszystkim tak jest. Wiele zjawisk można było logicznie przewidzieć, uważnie obserwując rzeczywistość i wyciągając proste wnioski. Chociażby problemy ekonomiczne w skali makro i mikro. Mamy nadzieję, że uda się je w miarę szybko odwrócić. Z innej dziedziny: utrudniony dostęp do opieki zdrowotnej, częściowo zablokowanej przez wirusa, wpłynął na pogorszenie się stanu zdrowia wielu osób. Ten efekt epidemii może potrwać długo. Tak samo jak problemy emocjonalne bardzo wielu osób. Podobno pośrednicy nieruchomości mają nie najgorszy czas, bo sporo związków się rozpada, co skutkuje popytem na mieszkania. Nie mam żadnych dowodów, że to prawda, ale nie zdziwiłbym się, gdyby była.
Wróćmy jednak do lepiej udokumentowanych elementów rzeczywistości i wynikających z nich prognoz.
Na co powinniśmy liczyć?
Przede wszystkim – na jak najszersze stosowanie testów na obecność wirusa. Te na przeciwciała mają mniejszy sens, bo powtórne zachorowania u ozdrowieńców jednak się zdarzają. Na razie nie potrafimy określić, jak trwała jest odporność po przebytej infekcji.
Wielu ekspertów twierdzi, że testy personelu medycznego powinny być wykonywane co tydzień. Jak najszerzej powinno się testować także niemedyków. Zwłaszcza w dobie odmrażania gospodarki. Pozwoliłoby to na zastosowanie prostego algorytmu: jeśli test ujemny, to do roboty, a jeśli dodatni, to na kwarantannę. Mowa oczywiście o osobach bezobjawowych lub prawie bezobjawowych. Bo te, które objawy mają, powinny być oczywiście testowane natychmiast i izolowane, no i nie powinny czekać na testy w nieskończoność, co wciąż się zdarza.
Na co możemy liczyć?
Tu wkraczamy nieco w futurystykę, ale opartą na znanych, bo opublikowanych danych.
- Szybkie testy antygenowe na obecność SARS-CoV-2 zmieniłyby całkowicie sytuację, gdyby tylko były odpowiednio czułe i specyficzne. Wyobraźcie sobie Państwo testy kasetowe wyglądające jak test ciążowy. Tyle że w tym przypadku na pudełeczko nie należałoby nasikać, lecz nakasłać. Obserwujemy, czy pojawi się paseczek, i wiemy. Jeśli tak – to odstawka, nawet przy dobrym samopoczuciu, aż do negatywnego wyniku kolejnego testu. Jeśli nie ma paseczka, to nie ma sprawy. Nad takimi testami trwają intensywne prace, bo jest się o co ścigać – zwycięzcy mogą liczyć na zyski chociażby wobec skali zapotrzebowania.
- Leki przeciwko COVID-19 – tu jest nadzieja, trwają badania, ale nie obiecujmy sobie zwycięstwa zbyt szybko. Im staranniej leki zostaną przebadane, tym większa szansa, że skuteczność będzie istotnie duża, a efekty niepożądane – istotnie małe. Są to jednak działania czasochłonne.
- Testy określające ryzyko ciężkiego przebiegu COVID-19 – mają równie kapitalne znaczenie co szybkie testy antygenowe. Na początku wszystko było jasne: niebezpieczny jest zaawansowany wiek i choroby współistniejące („Jaka jest ulubiona choroba Szumowskiego i Pinkasa? Współistniejąca!”). Potem okazało się, że wystarczy wiek znacznie mniej zaawansowany, niż myśleliśmy na początku. Jeszcze później się zorientowaliśmy, że na COVID-19 może umrzeć zdrowy dotychczas 30-latek. Z drugiej strony mamy stulatków, którzy COVID-19 przetrwali. Trwają zatem poszukiwania jak najbardziej precyzyjnych kryteriów pozwalających zidentyfikować osoby obarczone podwyższonym ryzykiem ciężkiego przebiegu COVID-19. Czy mamy szansę doczekać się na takie wskaźniki? Raczej tak, ale to z pewnością potrwa. Może nawet dość długo, mimo że badania w tym kierunku są intensywnie prowadzone.
- Wirus „sam się unieszkodliwi” – to brzmi nieco w stylu Antoniego od Zamachu i Broni Biologicznej, ale ma swoje racjonalne podstawy. Otóż enzym powodujący replikację tego wirusa jest przykładem fuszerki natury i dokonywane przez niego kopiowanie bywa bardzo niedokładne. Skutki widzimy już teraz – zmieniające się cechy wirusa, utrudniające życie naszemu układowi odpornościowemu i w ogóle skuteczną walkę z SARS-CoV-2. Z drugiej strony nie da się wykluczyć, że po kolejnej spapranej replikacji wirus straci zjadliwość. Czyli z punktu widzenia naszych zainteresowań przestanie się liczyć. Czy jest to naprawdę możliwe? Tak. Czy na pewno? Nie. Jeśli tak, to kiedy? Nie wiadomo.
Na co (raczej) nie możemy liczyć?
Zgodnie z obecnym stanem wiedzy nie powinniśmy liczyć na:
- to, że wirus całkiem zniknie
- trwałą odporność po jednorazowym szczepieniu lub po przebyciu zakażenia
- skuteczność metod profilaktyki opartych na powszechnym, zdrowym rozsądku.
Do tego dołożyłbym jeszcze jeden punkt: zaprzestanie poświęcania przez ekipę Pychy i Szmalu zasad rzetelnej medycyny na rzecz doraźnych korzyści wizerunkowych i w ogóle politycznych. Bo szans na taką odmianę w wyobrażalnej przyszłości nie widać.
12 maja 2020